Eutanazja
Słowa Jurka Owsiaka o osobach starszych, dla których WOŚP zbierała pieniądze wywołały wiele kontrowersji. Wypowiadają sie politycy, publicyści na temat leczenia terminalnego, śmierci , eutanazji. Temat bardzo poważny, ale jeden z blogerów w sieci napisał tekst,który może wydawac się śmieszny, ale czy na pewno?
Eutanazja po Polsku
To naprawdę wspaniałe, że wreszcie uchwalili… Tyle lat nie chcieli się zgodzić. No, ale ekonomia ma swoje prawa. Getta dla starców są przepełnione, ich pilnowanie za dużo ICH kosztuje, wciąż brak środków na renty i emerytury – nie mieli wyjścia. A dla mnie to wybawienie. Lepianka wysprzątana i zamknięta sznurkiem, wszystkie sprawy uregulowane, czas na odpoczynek. Wieczny. Idę.
Testament spisany, pożegnanie z kumplami z getta dla starców odbyte… Pogrzeb nic mnie nie będzie kosztował, bo podpisałem zgodę na przemiał moich zwłok na mączkę. Podobno robią z niej karmę dla swoich psów. Dzięki temu nie muszę opłacić mojej utylizacji. No i najważniejsze – przepustka z getta w kieszeni. Ważna, prawdziwa, legalna. Nie było łatwo, ale w końcu się w komitecie ulitowali, gdy im wyjaśniłem po raz enty, że to tylko w jedną stronę. Nogi już ledwo niosą, ale wsparty twardą gałęzią, udającą laskę – idę. Mijam kolejne plakaty, adresowane do tych, co mają prawa wyborcze: „30 lat rządów PO – to gwarancja sukcesu”. Jakieś nieznane twarze uśmiechają się …już nie do mnie. Co jakiś czas, gdy – zmęczony drogą – siadam na krawężniku, by chwilę odpocząć, legitymuje mnie POlicja. Na szczęście nie czepiają się, widząc ważną przepustkę. Tylko to „śmigaj, dziadek” brzmi jakoś dziwnie. Chciałbym iść szybciej, ale naprawdę nie mogę.
Wreszcie szpitalna izba przyjęć. Kolejka. Przywykłem. Czasem przysypiam nawet, stojąc. Wreszcie docieram do okienka.
Wreszcie szpitalna izba przyjęć. Kolejka. Przywykłem. Czasem przysypiam nawet, stojąc. Wreszcie docieram do okienka.
- Ja w sprawie eutanazji…
- Taaa… Prywatnie czy NFZ?
- NFZ.
- Dowód proszę. No no, ale pan sobie pożył… Piękny wiek. EWUŚ moja, eWUŚ, coś ty za niechluja, że przy mojej mamie łapiesz mnie za… Co my tu mamy? O, ubezpieczony. No dobrze, to ja pana rejestruję.
- Znakomicie.
- Proszę pana: numer 7326. To będzie tak… Eeee… Moment, niech policzę. Za jakieś trzy i pół do czterech lat. Niech pan się dowiaduje, gdzieś tak za trzy lata może będzie wyznaczona data.
- Przepraszam, ale chyba nie zrozumiałem. Za trzy lata? Ja tego chyba nie dożyję…
- No to w czym problem? He he he… Panie, czyś pan zgłupiał? My tu limity mamy, ja sobie tego nie wymyśliłam!
Po takiej gadce żyć się odechcie… Nie no, co ja gadam… Nieważne. Odchodzę od okienka, pełen rezygnacji. Ale zza pleców dobiega mnie wołanie:
- E, dziadek! Pan pozwoli jeszcze na chwilę! No tutaj, do mnie, chodź pan, byle szybko, widzisz pan, jaka kolejka!
Podchodzę.
- Poczekaj pan – recepcjonistka podnosi słuchawkę telefonu. – Recepcja z tej strony. Doktorze, ma pan chwilę? Jest tu taki jeden, namolny strasznie. Żal mi go jakoś, może mógłby pan go przyjąć? Co? Tak, wygląda na zdecydowanego. Aha… Dobrze, wysyłam go do pana – słuchawka wraca na widełki. – Czwarte piętro, na lewo, pokój 416. Dzieeeeeee???!!! Winda dla hołoty nie działa. Windy się zachciewa, normalnie we łbach im się poprzewracało. Dziadek, windy są dla ubezpieczonych prywatnie, na kartę. Schodami, schodami! Hop, hop, hop!
Serce już nie to i nogi już nie te, więc po jakichś dwudziestu minutach docieram na miejsce. Pukam delikatnie. „No właź, dziadek, właź!”. Wchodzę. Za biurkiem siedzi młody człowiek w białym kitlu. Nie ma nawet trzydziestki. Nogi trzyma na biurku, szczerzy do mnie perfekcyjnie wybielone zęby. – No siadaj pan, bo jeszcze mi tu wykitujesz, he he… Daj pan te papiery…
Przegląda moją teczkę, stukając złotym długopisem o blat biurka.
- Taaa… Wykształcenie wyższe, czterdzieści pięć lat stażu pracy… Panie, jak pan mogłeś tak życie zmarnować? Tyle lat harówy i NFZ?
- Przecież pan wie, że nie wszystkich stać na prywatne – odpowiadam delikatnie, starając się go nie zdenerwować.
- A nie proponowali, żeby się pan zapisał?
- Owszem, ale jakoś mi nie było z nimi po drodze…
- Błąd, dziadek, błąd… No dobra, mogę panu pomóc, ale prywatnie, rozumiemy się?
- Przyznam, że nie bardzo…
- Oj, dziadek, dziadek. Prywatnie znaczy: odpłatnie. Chyba proste, nie? Gerontinol czy Drink & Go?
- Przepraszam najmocniej, ale nie jestem zorientowany, czy mógłby pan wyjaśnić bliżej, o co chodzi?
- Dobrze, nazwijmy rzeczy po imieniu. Są dwa preparaty. Gerontinol oznacza cztery godziny. Najpierw lekkie przymulenie, potem postępujący paraliż, w końcu zatrzymanie funkcji oddechowych. Dusisz się pan po prostu i wysiadka. Mało przyjemne, ale pewne i niedrogie – 10 000 euro. Drink & Go to już inna półka: wypijasz pan pół szklaneczki i robisz się senny. Zasypiasz, jak gdyby nigdy nic. W minutę, może dwie. A w ciągu następnych dwóch-trzech minut, kompletnie bez świadomości, prostą drogą do Bozi. 50 000 euro. No, to który wariant?
- Panie doktorze, my się chyba nie rozumiemy. Moja emerytura wynosi 190 euro miesięcznie. Póki co, na zbieraniu butelek i złomu wyciągam drugie tyle. Mam zezwolenie na śmietniki w trzech sektorach getta. Skąd ja mam wziąć dziesięć tysięcy?
- Dziadek, za darmo, to ty się możesz rzucić pod pociąg albo skoczyć z okna. Albo dać uśpić w NFZ za ileś lat. Ale jak chcesz prywatnie, to sorry. Nie moja wina, że nie byłeś zaradny, przedsiębiorczy… Co ty myślisz, że te preparaty nic nie kosztują? Weź się puknij, dobra?
- Wie pan co, to może ja już lepiej poczekam na ten mój numer w kolejce. Bardzo bym chciał, ale naprawdę mnie nie stać…
- Spieprzaj, dziadu! Tylko czas przez takich śmierdzieli marnuję. Wypad stąd, ale już!
Wychodzę. No cóż, takie moje szczęście. Może jeszcze uda się wrócić do lepianki i jakoś przetrzymać tych parę lat. Zimy są najgorsze, ale jak przetrzymać zimę, to w sumie jakoś da się przeżyć, zwłaszcza z zezwoleniem na tyle śmietników. Trudno, muszę dać radę. Tylko przed oczami jakby mgiełka. Coraz mniej wyraźnie widzę. Drzwi wyjściowe rozmazane, chodnik niewyraźny… Muszę przejść przez jezdnię…
*
Naprawdę nic nie poczułem. Ostatnia rzecz, jaką pamiętam, to klakson. Dziś wiem, że to było POrsche. Niebieskie, takie na talony dla partyjnych. Całe szczęście, że nie miałem nic, a i tak wszystko w testamencie zapisałem partii. Dzięki temu moi choćby spod ziemi wygrzebani spadkobiercy nie będą musieli płacić za uszkodzenie samochodu.
Jest mi lekko. Jest mi dobrze. Znów jestem młody. Obok mnie żona, ta właściwa, moje ukochane zwierzęta, moi starzy znajomi z dawnych lat, zresztą tylko ci, których chciałem spotkać raz jeszcze. Tu nie ma getta, tu nie ma chłodu, zimna, chorób ani biedy. Tu jest wszystko. I – zarazem – nie ma nic. Jest po prostu bosko…