RE: Bajki, bajeczki.
Czy to może być bajka?
Czy martwy pasażer powinien płacić za bilet w busie ?
Patrzyłem na tego faceta od dłuższej chwili i czułem wzbierające we mnie przerażenie. Na początku sprawa wydawała mi się jasna; jest wczesny poniedziałkowy ranek i po intensywnie przeżytym weekendzie ten czy inny obywatel zwykł odczuwać skutki przetrenowania organizmu; po prostu facet, na którego patrzyłem, zasnął w busie, w drodze do pracy – tak mi się zdawało. Ale gdy mu się ukradkiem przypatrywałem zacząłem dostrzegać niepokojące symptomy. Podejrzenie rodziło się powoli, jakby od niechcenia. Jeden rzut okiem nie wystarczył, drugi też, nawet trzeci nie dał mi pewności. Zacząłem się więc przypatrywać pasażerowi - który tak jak ja, siedział w ostatnim rzędzie foteli - z dużo większą uwagą. A niepokoiło mnie to, że on się nie poruszał. Nachyliłem się ku niemu, by usłyszeć oddech, ale oddechu nie usłyszałem. Wpatrywałem się w jego korpus, żeby dojrzeć - Boże, modliłem się o to! - jak się podnosi i opada klatka piersiowa, co by dowodziło, że mężczyzna oddycha i wszystko w nim działa prawidłowo. Ale żadnego ruchu klatki piersiowej nie zarejestrowałem. Wpatrywałem się więc we wnętrze jego nosa, we włoski, które, gdyby żył, powinny lekko drgać przy wciąganiu i wypuszczaniu powietrza. Ale włoski nie drgały. Gałki oczne - bo spanikowany obserwowałem, co się dało - też się nie przesuwały pod powiekami, jak to mają w zwyczaju u śpiących w fazie REM. Pozostało mi już tylko jedno: przekonać się ostatecznie, a potem podnieść alarm!. Wykorzystując to, że bus zmieniał pas, ni to przypadkiem, a przecie celowo, lekko się przechyliłem i dotknąłem ręki mężczyzny, która leżała bezwładnie na pustym fotelu między nami. Była zimna. Tak zimna, że już wiedziałem, już byłem pewny. Ten człowiek nie żył!. W busie jechał trup, z czego nie zdawali sobie sprawy pozostali pasażerowie: te wszystkie rozgadane kobiety, narzekające na mężczyzn, ci faceci w drodze do pracy, których przytłaczała świadomość, iż to dopiero początek tygodnia. No i kierowca, wesoło pogwizdujący sobie w rytm morderczych hitów stacji „Śląska Fala”. Podniosłem się z fotela, przecisnąłem między tymi wszystkim ignorantami, których wesołość tak mnie denerwowała, których brzęczące i rozgadane komórki doprowadzały mnie do szału i których wzrok, świdrujący mnie, bezczelny, tak mnie irytował. Nachyliłem się nad kierowcą, bo inaczej nie przekrzyczałbym przebojów o hanysach, a poza tym nie chciałem, żeby słyszeli mnie inni pasażerowie. „Niech wciąż sobie żyją w błogiej nieświadomości. Pies ich trącał” – myślałem.
Nachyliłem się więc nad kierowcą i szepnąłem do jego porośniętego rzadką szczeciną ucha: - Mam sprawę nie cierpiącą zwłoki... – od razu zdałem sobie sprawę, jak niefortunnie zacząłem.
Chciał ściszyć radio, ale ręką dałem mu znać, żeby tego nie robił.
- Widzi pan tego gościa, w futrzanej czapce, tego w ostatnim rzędzie? - zapytałem go konfidencjonalnym tonem.
- No, pewnie... – potwierdził. – Znam go. Facet jest magazynierem, pracuje w którymś z tych dużych sklepów meblowych w centrum Olkusza. Od dawna ze mną jeździ... A co z nim?
Przybrałem pełen powagi wyraz twarzy.
- On chyba nie żyje... Właściwie to jestem tego pewien – walnąłem go między oczy tymi słowami.
Popatrzył na mnie jak na wariata. Chyba uważał mnie za wariata. Może byłem wariatem? Tak, z pewnością wziął mnie za niespełna rozumu.
- Coś pan zwariował?! – postanowił po prostu o to spytać. – Jak nie żyje?! Umarł?
- No, kurde nie żyje! – ja mu na to. – Obserwowałem go... Jak tylko wsiadłem, to mi się nie spodobał. Nie porusza się, nie oddycha... I jest zimny jak cholera. Dotknąłem jego ręki, jest lodowata. Bez dwóch zdań: jest martwy!
Kierowca puścił kierownicę i podał mi swoją dłoń.
- Niech pan mojej dotknie, też jest zimna... – powiedział.
Dotknąłem, faktycznie, jego ręka była zimna, ale to nie było to zimno.
- Tak, ma pan zimną rękę - notabene radzę zbadać sobie krążenie - ale ten gość, tam, to ma lodowatą rękę. Zresztą, co tam ręka, on nie oddycha, nie podnosi mu się klatka piersiowa... Sprawdzałem! Zresztą, nieważne, chyba będzie pan zmuszony podjechać pod szpital...
W momencie jakby oklapł, jakby się na niego zwaliły wszystkie ludzkie nieszczęście i przypadłości. Żal mi go było, bo nagle taki się zmęczony życiem zrobił, że aż strach.
- No, to k... ładnie. Mandat, dwie stówy rano, a teraz to... Tylko mi w samochodzie trupa brakowało - do kompletu...
Pokiwałem głową, na zgodę, że „ładnie” wynikło.
- Ze szpitalem nie ma problemu, bo i tak tam mam kurs, to mogę z nim podjechać pod izbę przyjęć, ale potem nie wyjadę na trasę, wie pan, obdukcja, policja, wyjaśnienia, dzień będzie stracony. Kłopoty i jeszcze straty... Zresztą on też mi nie zapłacił, zanim...
Popatrzyłem uważnie, nie, nie myliłem się, kierowca nie żartował, on faktycznie martwił się, że mu przepadną kursy i jeszcze tym, że facet nie zdążył mu przed śmiercią zapłacić gównianych trzech złotych.
- Nie ma się pan czym martwić, tylko takimi duperelami, jak trzy złote?! – musiałem się do tego przyczepić, bo to była z jego strony bardzo małostkowa uwaga.
Kierowca nie złapał ironii.
- Bo mnie to wnerwia! Niech pan patrzy: w trzech miejscach powiesiłem kartki, że za kurs płaci się przy wsiadaniu! A wszyscy chcą płacić po kursie. Ja potem nie wiem, kto płacił, kto nie płacił, wykłócają się, a gdyby robili tak, jak napisałem, nie byłoby problemu. Jego akurat pamiętam, tak na 99 procent, że nie płacił, bo on zawsze po kursie dawał pieniądze. Ale jego to znam, znaczy znałem, więc wiedziałem, że mi zapłaci. No, ale dzisiaj mi nie zapłaci... I Jeszcze mi narobił tego bigosu...
Po tej długiej i chaotycznej wypowiedzi spojrzał na mnie przenikliwie.
- A pan płacił? – zapytał.
- Kurde! Płaciłem. Zawsze przy wchodzeniu daję kasę...
Pokiwał głową. Miał minę, jakby myślał: „Szkoda, że to ty brachu się nie przekręciłeś, bo bym przynajmniej tych trzech złotych nie stracił...”.
Jechaliśmy szybciej niż zwykle. Chyba zaczynało mu się spieszyć.
- K... mać, ładne kwiatki, ładne kwiatki! – jęczał pod nosem.
A ja zastanawiałem się, czy powinienem jechać z nim dalej, do szpitala, czy raczej wysiąść w centrum: „Przecież to nie zabójstwo, zbadają denata, ustalą przyczynę zgonu i tyle. Świadków nie będą potrzebować. On zresztą chyba umarł, nim ja wsiadłem...”
Zbliżaliśmy się do centrum.
- Niech pan stanie przy CPN-nie – poprosiłem.
Kierowca zawiesił na mnie ciężki wzrok.
- Chce mnie pan samego z nim zostawić?! – zaprotestował. – To pan stwierdził zgon. Musi pan ze mną jechać do szpitala! – stwierdził kategorycznie.
- A na co ja panu będę potrzebny? Chyba nie musi pan mieć świadków? Gość się po prostu przekręcił (tak mi się powiedziało, wiem, to nieładnie zabrzmiało) i tyle...
Moje argumenty do niego nie trafiły. Nawet nie zwolnił. Minęliśmy CPN.
- Pan żeś stwierdził, że on wykitował i pan się będziesz tłumaczył! – rzucił twardo.
- A co?! Ja go załatwiłem, czy co?! – wkurzyłem się, bo mi się na horyzoncie zjawiła wizja siedzenia na twardym krześle w smutnym pokoju, wpatrywanie w stuwatową żarówkę i smętną gębę jakiegoś sierżanta w pomiętym mundurze.
- Niech się panu nawet nie marzy, że panu pozwolę wysiąść! – powiedział to takim tonem, jakby mi groził przemocą fizyczną. Zrobiło mi się głupio. On mnie najwyraźniej straszył.
I wtedy usłyszeliśmy donośny męski głos. Najwyraźniej od jakiegoś czasu ktoś nam się przysłuchiwał. W ferworze dyskusji o denacie nie zwróciliśmy na niego uwagi. Ten ktoś zamierzał zaraz wysiąść, stanął tuż za mną i nam się przysłuchiwał. Ale musiał niezbyt dobrze nas słyszeć, bo zapytał:
- Co, nie chce zapłacić za przejazd, panie Heniu?!
Ja i kierowca - jak na komendę - odwróciliśmy głowy.
- O kur... – zaklął busiarz i jakimś cudem wyprowadził samochód z poślizgu.
Tak, macie rację, to był facet z ostatniego rzędu. Zrobić mi paskudny numer i zmartwychwstał. Bardzo się poprawił od chwili, gdy mu się przyglądałem. Już nie był blady, bo policzki mu się ślicznie zaróżowiły. Nie musiałem patrzeć na jego klatkę piersiową, żeby stwierdzić, iż oddycha; sapał jak parowóz. Spod futrzanej czapy, na czoło, spływały mu kropelki potu; czapka dobrze grzała.
Kierowca - poza słowem zwyczajową określającym kobietę lekkich obyczajów – nie odzywał się. Mnie też odebrało głos. Wpatrywaliśmy się w faceta, jak w zjawę. Ja dodatkowo patrzyłem na niego z przyganą, w końcu zrobił ze mnie idiotę, więc miałem pełne prawo tak na niego patrzeć. Ten nasz wzrok musiał być dziwny, bo gość, niedoszły denat, zmieszał się odrobinę. Pierwszy odezwał się szofer.
- Spał pan?
Mężczyzna pokiwał twierdząco głową.
- Ano, kimnęło mi się. Miałem ciężką niedzielę, siostra ze szwagrem wpadli...
Byliśmy przy supersamie. Bus zatrzymał się.
Nasz „umarlak” nie czekając, aż ja wysiądę, wepchnął się przede mnie. Położył rękę na klamce, żwawo ją nacisnął i otworzył drzwi.
- A kto zapłaci?! – kierowca, który odzyskał głos, nie pytał, on przypominał.
- Płaciłem przy wsiadaniu! – rzucił mężczyzna i jakby nigdy nic wysiadł.
- A idź w cholerę! – warknął busiarz.
Wyglądał na kogoś, do kogo lepiej bez kija nie podchodzić. Spojrzał na mnie wściekły.
- Ty też! Wszyscy idźcie w piz...
Poszedłem, choć nie tam, gdzie mi polecił iść.